wtorek, 19 marca 2019

Jestem stąd - rozmowa z Kazimierzem Boguckim


- Od lat pan jest znany jako działacz społeczny i polityczny. Jak to się zaczęło?
- Początki mojej aktywności sięgają pamiętnego sierpnia 1980 r. Wówczas pracowałem jako kierowca w Przedsiębiorstwie Usług Technicznych w Górze. Wcześniej byłem kierowcą w tartaku i Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Budownictwa Komunalnego. Wtedy wstąpiłem do związku zawodowego „Solidarność”. Najpierw byłem szeregowym członkiem, a potem wybrano mnie do komisji zakładowej.


- A potem nastał stan wojenny!
- Nie było u nas jakiś protestów czy strajków. Dyrektor zarekwirował dokumenty związkowe. Zresztą nawet w tym dniu nie byłem w pracy.
- W latach osiemdziesiątych u schyłku PRL’u nic się nic działo w zakładzie?
- Po delegalizacji „Solidarności” władze wymyśliły rady pracownicze, które zajmowały się sprawami socjalnymi, np. zaopatrywaniem pracowników w kartofle, i opiniowaniem, podkreślam - wyłącznie opiniowaniem decyzji dyrektora w różnych ważnych sprawach. Koledzy obdarzyli mnie zaufaniem i powierzyli stanowisko przewodniczącego rady pracowniczej w zakładzie.
Nie pamiętam okoliczności, ale prawdopodobnie miało to związek z piastowaniem funkcji przewodniczącego rady pracowniczej, znalazłem się w radzie narodowej Góry, raptem dwa lata, bo w maju 1990 r.  skończyła się jej kadencja w związku z odtworzeniem samorządu terytorialnego.
- No i powróciła „Solidarność”?
- W Przedsiębiorstwie Usług Technicznych reaktywowano „Solidarności” i wybrano mnie jej przewodniczącym. Funkcjonowanie „Solidarności” w przedsiębiorstwie nie trwało długo, bo wkrótce zakład padł. Jako pierwszy na naszym terenie.
- Dlaczego PUT splajtował?
- My jako pracownicy obserwowaliśmy dziwne działania dyrektora rodem z Leszna – wyprzedaż mienia, zlecenia dla obcych firm, a nasi pracownicy nie mieli co robić. Wyglądało, jakby dyrektor chciał przejąć na własność zakład. Skończyło się to plajtą.
- Powróciła „Solidarność”, ale też poszliśmy do częściowo demokratycznych wyborów w czerwcu 1989 r.
- Na naszym terenie byliśmy bardzo zaangażowani w kampanii wyborczej. Jeździłem z kilkoma osobami nyską użyczoną od prywatnej osoby. Rozwoziliśmy plakaty i przez tubę popularyzowaliśmy naszych kandydatów. Głównie przemierzaliśmy teren obecnego powiatu górowskiego, ale też wypuszczaliśmy się dalej – do Bojanowa czy Gostynia.
- Po zakończeniu funkcjonowania rad narodowych pan nadal był radnym?
- Tak. Wówczas powstał Komitet Obywatelski „Solidarność”, na którego czele stałem. W maju 1990 r. zwyciężył w wyborach do Rady Miejskiej Góry.
- Co ta rada po sobie pozostawiła?
- Najwięcej pieniędzy przeznaczaliśmy na inwestycje – nie w liczbach bezwzględnych, ale procentowo. Intensywnie wodociągowaliśmy naszą gminę, inni to dokończyli, oraz zapoczątkowaliśmy budowę kanalizacji i gazyfikację.
- Niektórzy obserwatorzy naszego lokalnego życia publicznego mówią, że więcej czasu poświęcaliście na kłótnie?
- Może to i tak wyglądało, że kłóciliśmy, a wówczas sesje niekiedy trwały – dosłownie – od rana do wieczora. Faktycznie dopiero uczyliśmy się procedur demokratycznych, zawierania kompromisów, wypracowywania wspólnego stanowiska. Dla obserwatora z boku mogło się wydawać, że się kłócimy.
- W latach dziewięćdziesiątych po raz drugi zakład, w którym pan pracował upadł?
-  Takie moje szczęście! Młyn, bo o niego chodzi, wchodziła w skład przedsiębiorstwa z siedzibą w Lasocicach. My nie byliśmy samodzielni, nie mogliśmy sprzedawać naszych produktów, a nasze zyski szły do spółki – matki. Wypracowaliśmy ok. 20 mln zł. Na skup zboża po żniwach braliśmy kredyt obrotowy, bez zgody Lasocic żaden bank nam go nie dał. Wypracowanych pieniędzy z Lasocic też nie dostaliśmy. Bezskutecznie prosiliśmy ówczesne władze lokalne o poręczenie kredytu. Strajkowaliśmy, żeby uratować zakład. Chcieliśmy zmienić prezesa i odzyskać wypracowane pieniądze. Niczego nie osiągnęliśmy i zakład padł. Najpierw przeżyłem upadek PUT’u, teraz młyna.
- W latach 2006-2010 wybrano pana radnym powiatowym. Zbyt dużo pan nie mógł zrobić, będąc w opozycji, ale co udało się osiągnąć?
- Ocenialiśmy, że ówczesna pani starosta Beata Pona jest złym starostą i staraliśmy się ją zmienić. Udało się to dopiero pod koniec kadencji. Nagłośniliśmy sprawę defraudacji pieniędzy przez panią starostę. Pomógł nam w tym poseł PiS’u Dawid Jackiewicz, obecnie europoseł. Sprawą skończyła się wyrokiem skazującym. Ujawniliśmy finansowanie gazet lokalnych z kasy starostwa.
 - Oprócz działalności na niwie samorządowej zaangażował się pan w działalność „Solidarności”?
- Od czasu przejścia związku zawodowego do regionu Dolny Śląsk pełnie funkcję przewodniczącego Międzyzakładowej Komisji Koordynacyjnej, a obecnie Rady Oddziału z czteroletnią przerwą w latach 2006-2010, kiedy to przewodniczącym był Robert Wojciechowski.  Obecnie na naszym terenie funkcjonuje 8 komisji zakładowych z 200 członkami. Nie jest to dużo, ale też nie ma u nas zbyt wielu zakładów, gdzie mogłaby rozwinąć swą działalność „Solidarność”.  Udzielamy doraźnej pomocy prawnej, raz w tygodniu dyżuruje w siedzibie „Solidarności” prawnik (stara przychodnia, ul. Armii Polskiej). Ja pełnię tutaj dyżur we wtorki w godzinach od 12.00 do 16.00 i czwartki od 13.00 do 17.00.
- Jest pan jednocześnie przewodniczącym Prawa i Sprawiedliwość?
- Pełnię tę funkcję od 2006 r.
- Czy to już wszystkie funkcje sprawowane przez pana?
- Jeszcze jestem aktywnym członkiem koła Rodziny Radia Maryja przy parafii św. Katarzyny Aleksandryjskiej w Górze, wspierającym Radio Maryja i Telewizję Trwam.
- Czy warto udzielać się społecznie?
- Tak, warto. Szlag mnie trafia, jak widzę nieudolne poczynania obydwu samorządów górowskich, gminnego i powiatowego, które nie chcą lub nie umieją sobie poradzić z problemami, dlatego kandyduje na stanowisko burmistrza Góry. Jestem stąd, całe życie tu spędziłem, urodziłem się w Ślubowie, uczyłem się i pracowałem w Górze, uważam, że górowianie zasłużyli na lepszą władzę.
-         Dziękuję za rozmowę.

Rozmowę przeprowadził Mirosław Żłobiński  


Pierwodruk: "Fakty Górowskie" 2014 nr 30 s. 1, 3