4 sierpnia odbędzie się na cmentarzu komunalnym pogrzeb
Stanisława Żyjewskiego. Uroczystość rozpocznie się o godz. 14.00. Poprzedzi ją
modlitwa różańcowa (od godz. 13.30).
Poniżej zamieszczam wywiad ze Stanisławem Żyjewskim,
który opublikowałem w „Gazecie Górowskiej” w 1996 (nr 10 s. 10-11, il.). Zdjęcia pochodzą z kroniki LZS.
Podczas otwartego turnieju tenisa stołowego (31 stycznia 1983 r.)
Jaki był
pana pierwszy kontakt ze sportem?
Na ulicy Błotnej, tam gdzie wylewał rów, była łąka
między dwoma rzędami topól. Jeśli rów nie wylał, a jak wylewał, to pływaliśmy
na balii, próbowaliśmy grać między drzewami szmacianką. Nie była to piłka, lecz
zwój gałganów, dobrze obszyty, ale krzepa tam grających powodowała, że musiał
iść ciągle do renowacji. Miałem wtedy 8, 9, 10, 12 lat.
Potem górowska "Pogoń". Przyjaźniłem się z
Jankiem Dwornikiem. Był on wybijającym się chłopakiem wśród tej ciżby grających
w piłkę. Moim zdaniem, zmarnowany talent. Liznął bardzo szybko wielki świat,
tam gdzie ja teraz jeżdżę, ale niestety zmanierował się. Spotkało go to, co
wielu. Nie potrafił się wziąć w karby. A mógł zajść daleko.
Szkoła. Grałem na bramce w reprezentacji szkolnej w
piłce ręcznej. Trochę w siatkówkę za sprawą nieodżałowanego Antoniego Nasiadki.
Miał na mnie wielki wpływ Zygmunt Obertyński, którego bardzo cenię. Wiele jego
spostrzeżeń sobie przyswoiłem i korzystałem z nich w późniejszym czasie. Jest
to dla mnie niekwestionowany autorytet Ziemi Górowskiej, jeśli chodzi o
działaczy sportowych.
Próbowałem grać. Były to lata 70. Wówczas,
przypominam, polska piłka przeżywała swoje wielkie dni. Wszystkie boiska były
pełne, nawet między drzewami koło "Magnolii" grano. Tam byli
najlepsi, ja do nich nie należałem. Przyznaję po prostu - nie wstawiałem nogi
tam, gdzie inni głowy wstawiali.
We Wrocławiu miałem okazję mieszkać koło stadionu
"Śląska". Dosłownie kilkadziesiąt metrów od ulicy Oporowskiej. Chodziłem
tam jako kibic. Zawsze siedząc na trybunach, marzyłem, żeby po tej pięknej
zielonej murawie pobiegać. W ubiegłym roku po awansie "Śląska" do
ekstraklasy przed jego meczem z "Górnikiem" zacząłem się do siebie
uśmiechać, na co obserwator z Warszawy zapytał, dlaczego jestem taki wesoły.
Mówię mu, że spełniły się moje młodzieńcze marzenia. Chciałem kiedyś po tej
murawie biegać i teraz jestem na niej jako osoba mogąca swoją postawą wywierać
istotny wpływ na widowisko sportowe.
Tak na marginesie. Nie miałem szczęścia do trenerów.
Nie było wówczas w Górze dobrych trenerów. Młodzieżą zajmowali się przypadkowi
ludzie jak np. p. Henryk Hryniewicz. Zupełnie poroniony pomysł. Mariaż kota z
marchewką. Próbował czepiać się siatkówki, a jak to wyszło - wszyscy widzą.
Próbował trenować ludzi uzdolnionych w piłce nożnej ... i to może mnie
zniechęciło.
Po okresie poszukiwań podjąłem pracę w Wojewódzkim
Zrzeszeniu Ludowych Zespołów Sportowych jako inspektor rejonowy. A tamtym
okresie - 1982 r. - Ziemia Górowska to była pustynia. Grał zespół
"Pogoni", "Orla" Wąsosz, Kłoda, Chróścina czy Osetno. Brak
infrastruktury ... Życie z dnia na dzień ... Trzeba było praktycznie zacząć
wszystko od nowa.
A co się zmieniło? Z drewnianych połamanych bramek
wszyscy przeszło na metalowe. Powstał nowy stadion w Osetnie, odgrażają się, że
w tym roku wybudują szatnię. Glinka nie miała stadionu, ale była zdolna
młodzież. Praktycznie połowa "Pogoni" to chłopcy z Glinki. Zbudowano
tam stadion. Na wysypisku w Chróscinie - też stadion z szatnią, która jest
modernizowana. Chcieliśmy zrobić stadion w Ślubowie, nic z tego nie wyszło.
Rozpoczęliśmy stadion w Kłodzie. Padły PGR'y i stoi tam szkielet do dziś.
Ogrodziliśmy te obiekty. Dla mnie rejon to także Jemielno, dla mnie rejon to
także Wąsosz, dla mnie rejon to także Niechlów. Tam stoi kontener, dzięki temu,
że pracowałem w zrzeszeniu. Być może za mało załatwiłem, ale kto się
spodziewał, że tak wszystko wypadnie.
W 1986 r. Rada Miejsko-Gminna LZS'ów zajęła 4 miejsce
kraju wśród ponad 2000 jednostek. Góra stała się najlepszym rejonem w ramach
spartakiady zakładów pracy. Najbardziej usportowionym rejonem 3 razy z rzędu.
Posiedzenie Rady Gminnej LZS. Od lewej: Jan Dwornik (referent d/s sportu w Urzędzie Miasta i Gminy w Górze), Stanisław Żyjewski (inspektor LZS), Zbigniew Kida (przewodniczący rady) i Bogdan Sofuł (instruktor d/s sportu).
Potem zostałem
powołany na stanowisko zastępcy przewodniczącego Rady Wojewódzkiej LZS.
Sprawowałem te funkcję przez 3 lata do 1989 r. Od tego roku zostałem prezesem.
Wybrano mnie na szefa kolegium sędziów w randze wiceprezesa OZPN.
Od 1986 r. stawiałem pierwsze kroki w sędziowaniu. W tym roku praktycznie mija
dziesięciolecie mojej przygody z gwizdkiem, ale na oficjalne trzeba jeszcze rok
poczekać. Krok po kroku poznawałem Polskę aż do dnia dzisiejszego.
Ukoronowaniem tej działalności było uzyskanie tytułu najlepszego arbitra w
kraju i statusu reprezentanta Polski.
Na stadionach Europy zdaję sobie sprawę, że jestem
przedstawicielem 40-milionowego narodu. Na każdym stadionie oprócz flag UEFA,
FIFA, zespołów, które grają, wisi flaga polska.
W świetle
reflektorów w katowickim "Spodku" nie naszła pana refleksja, w jaki
sposób przebył pan drogę z małego miasteczka, jakim jest Góra, do świata
wielkiego sportu?
Wiele osób zadaje mi to pytanie, jak to się mogło
zdarzyć, że z okręgu bez tradycji, bez piłki ligowej, bez żadnej, bo takowej
pomocy nie miałem, wyszedł taki sędzia. Sam się często nad tym zastanawiam. 3
lata III ligi. 4 lata II ligi. Jest to dosyć długi okres. Ponad 120 meczów.
Zwiedziłem kraj wzdłuż i wszerz. W życiu trzeba mieć dużo szczęścia. Oprócz
predyspozycji, umiejętności, ciągłej pracy, ciągłego doskonalenia i krytycznego
podejścia wobec własnej osoby - trzeba mieć dużo szczęścia.
Czy istnieją
różnice w sędziowaniu w niższych klasach rozgrywkowych i na szczytach?
Tak, na pewno są różnice. Trzeba rozdzielić dwie
rzeczy, zabawę i amatorstwo od profesjonalizmu. Przede wszystkim piłka
"nizinna" polega na zabawie, na emocjach. Piłka profesjonalna - na
wyrafinowaniu, cwaniactwie, na systemie układów. Jest to wielki biznes. Jest to
wielkie widowisko sportowe. Tam, gdzie się zaczynają interesy, tam się kończą
sentymenty.
Najtrudniej mi jednak sędziować mecze na najniższych
szczeblach. Właściwie z tego powodu, że ludzie nie przychodzą oglądać mecz, ale
sędziego. Zostaje mi coraz mniej czasu, żeby prowadzić zawody na najniższy
szczeblach, ale 11 lutego po raz czternasty będę sędziował w Chróścinie turniej
"O Białą Piłkę". Bez względu na to, jaki mam stopień, jaka mam rangę,
ja się tam dobrze czuję. Ten turniej rodził się u mojego boku. Nie tylko, bo to
zasługa przede wszystkim Zbyszka Kidy, tutaj dla niego osobne słowa podziękowania.
Jak pana
niewątpliwy sukces odbierają ludzie?
Czyjeś wyjście ponad środowisko usiłuje się
pomniejszyć poprzez negowanie pojęcia sukces. W podtekście kryją się z reguły
pytania: jak on to zrobił? ile komu dał? jakim sposobem? Jest zbyt mało osób,
które w prywatnych rozmowach podają szczerze rękę. Nie myśli się o wrodzonych
predyspozycjach, umiejętności znalezienia się w danym miejscu i czasie,
ciężkiej pracy i szczęściu. Jak długo w społeczeństwie będzie panowała negacja
pojęcia sukcesu, tak długo ludzie poczynając od szczebla gminnego, poprzez
wojewódzki i centralny będą ściągani za nogi w dół.
Czy boi się
pan na boisku?
Oczywiście, tak. Człowiek, który nie odczuwa strachu,
jest jak nienormalny. Zapamiętałem takie sytuacje. Na meczu "Legii"
ze "Stomilem" pół trybuny plastikowych krzesełek poleciało na boisko.
Albo podczas spotkania "Legia" - "Widzew” petarda opadła koło
mojej nogi i wyrwała w podłożu dziurę wielkości stopy. Gdybym nie odskoczył,
moja noga by poleciała. Ostatni mecz "Lech" - "Legia".
Jedna nierozsądna decyzja i tłum żądny krwi znalazłby się na placu. Wtedy o
nieszczęście nietrudno. Strach to normalny ludzki odruch. Sędzia ciągle żyje w
poczuciu stresu i zagrożenia. Po gwizdku strach znika, koncentruje się na
meczu.
Jak pan dba
o zachowanie odpowiedniej kondycji fizycznej?
Odpowiedź na to pytanie zna gospodarz górowskiego
stadionu Ido Rodriguez. Wieczory są moją specjalnością. Bieżnia żużlowa, którą
wybudował Zygmunt Obertyński, wycisnęła ze mnie dużo potów. Podobnie lasy,
górki, dukty wokół. W śniegu, mrozie, na lodowicy. Mimo że miałem kolano
poddane naświetleniu laserem. Poszło ścięgno, bo nie wytrzymało obciążeń. Biorę
udział w sparringach. Jak w Górze zaproszą, to przyjdę. Tutaj dawno nie byłem.
Czy małe kluby sportowe mają szansę
przetrwania?
Każdy ma swoje kłopoty, wielki sport i sport
amatorski. W tym ostatnim oprócz wsparcia finansowego najważniejszym elementem
jest człowiek. Żyje on dzięki ludziom, którzy bezinteresownie poświęcają swój
czas. Takim działaczem był Migdał, Obertyński, Nasiadko, Jasiu Chmura. Takim
działaczem jest Dwornik, Kida, Pawliczak z Osetna, Szymczyszyn z Czerniny,
Sowka z Chróściny. Mógłbym tu wymienić wiele nazwisk. Należy się im pomóc od
ludzi sprawujących władzę. Jeśli będą pieniądze, to najlepszy wójt, burmistrz,
przewodniczący rady nic nie zrobi bez tych ludzi. Odchodzi człowiek, nie ma
następcy, to się wszystko wali. Dochodzi do sytuacji, gdy laureatem nagrody
Rady Miejskiej zostaje wybrany taki człowiek jak p. Kędziora, który powinien
się wiele uczyć i zasłużyć na to miano, bo w jakim świetle stawia się ludzi,
którzy w Górze i gminie działali kilkadziesiąt lat i wiele dla tego sportu
zrobili. A ja zadaje sobie pytanie, czy ktoś zorganizuje biegi, żeby dzieci ze
szkoły podstawowej czy młodzież z liceum
mogły uczestniczyć?
Zaproszenia
zostały wysłane do wszystkich szkół.
Zgadzam się. Odbijamy piłeczkę w stronę nauczycieli
wychowania fizycznego. Z przykrością stwierdzam, że są jednostki, których
zaangażowanie wykracza poza regulamin szkolny. Przykładem biegi olimpijskie w
Górze. Przyjechało całe województwo, a z Góry przybyło parę osób. To samo z
innymi imprezami.
Czy pana
przykład zachęci innych do naśladownictwa?
Obecnie na kursie sędziowskim jest ponad 25 osób.
Bardzo duża liczba w porównaniu z kilkoma ubiegłymi latami. W Górze jest
praktycznie jeden sędzia.
Dlaczego?
Ja sam zadaje sobie to samo pytanie.
Dziękuję za
rozmowę i życzę sukcesów w przygodzie z sędziowskim gwizdkiem.