12 lipca 2015 r. zmarła moja mama – Stanisława Żłobińska.
Urodziła się 17 sierpnia 1930 r. w Wiktoryszkach pod Wilnem. W czasach Polski
Rzeczypospolitej Ludowej w dowodzie osobistym wpisywano, że miejsce urodzenia
to Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Do Góry przybyła w 1956 r.
Jej wspomnienia z tego okresu spisałem i poniżej prezentuje. Myślę, że jest to
nie tylko fragment biografii mojej mamy, ale również ważny przyczynek do historii
Góry. Pogrzeb jutro (14 lipca) o godz. 12.00 na cmentarzu parafialnym w Górze.
Pierwszy do Góry na Dolnym Śląsku
przyjechał wujek Józek (ur. w 1929 r., zmarł w 1981 r.). Było to chyba w 1946
r. Zabrał się jednym z ostatnich transportów. Babcia Apolonia nie chciała
wyjeżdżać z Wiktoryszek na Wileńszczyźnie. Miała dom i trochę ziemi. W 1945 r.
wzięła pożyczkę na zasiew zboża, nie miała jak jej zwrócić. Była bardzo
przywiązana do swojego domu. Potem ziemię zabrali do kołchozu i babcia w nim
pracowała, robiła co kazali. Miała ponadto działkę przyzagrodową.
Mama tam chodziła do szkoły
siedmioletniej w Mickunach, w której uczono w języku polskim i rosyjskim, ale
nie było osobnego przedmiotu język polski. Z języka litewskiego otrzymała
trójkę, podobnie z języka rosyjskiego – trójkę. Potem ukończyła kurs dla
księgowych kołchozowych. W miejscowym kołchozie (chyba imienia Dzierżyńskiego)
nie było dla niej pracy. Zatrudniono ją na zastępstwo w kołchozie w pobliskich
Mickunach, ponieważ ich księgowy był na szkoleniu. Jak wrócił, skończyła się
praca. Zaproponowano jej stanowisko księgowej w innym kołchozie, który był
dalej, ok. 13 km. Nie podjęła w nim pracy.
Pracując w kołchozie, musiała
wyrobić nowy dowód osobisty. Wówczas kołchoźnikom zabierano dowody, żeby
uniemożliwić podjęcie pracy poza kołchozem. Mając dowód znalazła zatrudnienie w
Wilnie w zakładzie wytwarzającym materiały budowlane (płytki, cegły itp.). Najpierw szła na piechotę do
Wierzb na granicy Mickun. Tam znajdowała się pętla autobusu kursującego na
trasie Nowa Wilejka – Wilno i stamtąd jechała autobusem. Najpierw pracowała fizycznie, a
po kilku latach awansowała zostając magazynierką. Nawet proponowano jej w
ramach tego przedsiębiorstwa pracę i mieszkanie w Kaliningradzie.
Nie pamięta, jak się dowiedziała,
że można wyjechać do Polski. Trzeba było mieć zaproszenie z Polski. Przysłał je
brat mamy – wujek Józef z Góry w woj. wrocławskim. Nie mogła sama załatwić
odpowiednich papierów na wyjazd, bo nie pozwalano wychodzić z zakładu w
godzinach pracy, więc po pracy poszła do zespołu adwokackiego. Kilka osób
siedziało przy stolikach, wśród nich jedna kobieta, do niej podeszła. Rozmowa
toczyła się w języku rosyjskim.
Wynajęła ja i ona załatwiła wszystkie sprawy związane z wyjazdem.
Dopiero mając wszystkie dokumenty i pozwolenie na wyjazd, można było kupić
bilet kolejowy. Wcześniej sprzedano dom, dwie krowy, obligacje państwowe. Za
uzyskane w ten sposób pieniądze kupiono nowe ubrania i dwa złote zegarki.
Wyjeżdżała mama i jej
młodszy brat Zygmunt (ur. w 1941 r.). Na zawsze na Wileńszczyźnie został
dziadek Stanisław (zmarł w 1943 r.) i wujek Czesław (zginął w 1943 r. w wieku
jedenastu lat). Ten ostatni z grupą chłopców wrzucił do ogniska niewypał.
Wybuch go zabił. Wujek Józef został ranny. Symboliczny grób dziadka i wujka
znajduje się na cmentarzu parafialnym w Górze. W tym czasie wujek Heniek, inny
brat mamy, przebywał na Uralu. Najpierw odsłużył trzy lata w armii sowieckiej,
a następnie został zwerbowany do wydobywania złota. Po rzece (mama nie pamięta
nazwy) pływał statek z Niemcami, którzy zajmowali się wydobywaniem złota z
rzeki. Wujek dla zachęty dostał sporą zaliczkę.
Adwokatka również wszystko
załatwiła za niego i wysłała mu dokumenty, ale zostały tam na Uralu zatrzymane,
mógł je dopiero dostać po zwrocie pieniędzy z zaliczki. Przyjechał do
Wiktoryszek, gdy już wyjeżdżali, musiał zostać, żeby załatwić swoje sprawy. Dom
sprzedano kuzynowi, więc mógł się u niego zatrzymać. W następnym roku przed
Wielkanocą dołączył do rodziny w Górze.
-
Jeszcze na butach miał błoto z Wiktoryszek – śmieje się
mama, wspominając tamte chwile.
O ile w latach czterdziestych
wyjechało dużo ludzi z Wiktoryszek, o tyle teraz tylko mama z babcią i z dwoma
wujkami.
Jechali pociągiem osobowym z
Wilna do Brześcia. Tam na przejściu granicznym celnicy sprawdzali podróżnym do
Polski bagaże, zwłaszcza dokładnie rewidowali Żydów, którzy wywozili złoto. W Terespolu w Polsce mieszkali
kilka dni w punkcie repatriacyjnym. Spali na piętrowych łóżkach. Namawiano ich
do wyjazdu do Nowej Huty, bo tam będą mogli szybko uzyskać mieszkanie. Babcia
otrzymała kartę repatriacyjna nr 29116, z której wynika, bo ten dokument się
zachował, że przybyła do Polski z ZSRR wraz jednym nieletnim synem Zygmuntem do
lat 16; mama jako pełnoletnia nie jest wymieniona. Kartę wydano 17 grudnia 1956
r. Jako cel podróży wskazano: Góra Śląska, ul. Nowotki 20 woj. Wrocław. Po
przybyciu okaziciel zaświadczenia był zobowiązany w ciągu 24 godzin się
zameldować. Również zachowała się karta repatriacyjna nr 29117 mamy, także
datowana 17 grudnia 1956 r. Trochę się różni od poprzedniej, najważniejsza
różnica to ta, że była opatrzona fotografią, a na odwrocie - urzędowymi
adnotacjami o wypłaconych zapomogach, zameldowaniu w Górze i otrzymaniu dowodu
osobistego (wydany 15 lutego 1957 r. przez KP MO w Górze Śląskiej).
Pociągiem dojechali do Poznania,
a stamtąd do Leszna i do Bojanowa. Na
stacjach kolejowych musieli sobie radzić sami, taszcząc bagaże i szukając
peronu i pociągu. Do Bojanowa przyjechali rano, a pociąg do Góry był dopiero po
południu. Przesiedzieli ten czas w kolejowej poczekalni.
W Górze wypytywali ludzi, gdzie
mieszka wujek Józek. Z tej wędrówki mama pamięta, że na rynku – obecnie plac
Bolesława Chrobrego – stały wypalone ruiny budynków, Dopiero po kilku latach w
ich miejsce wybudowano bloki mieszkalne ze sklepami. Wówczas jeszcze stał w niezłym
stanie ratusz poniemiecki, który górowianie wykorzystywali jako miejsce hodowli
krów i miejsce przechowywania siana i słomy. Mama nawet pamięta nazwisko jednej
właścicielki tych zwierząt.
Idąc ulicami Góry zauważyli
kobietę myjąca okna na pierwszym piętrze.
-
Co za wariatka myje okna w grudniu – wtedy mama
pomyślała.
Okazało się, że to żona
wujka Józka – Olka, rodem z Trok . Zatrzymali się u nich.
Mamę ogarnęła żałość, gdy weszli
do budynku i zobaczyła korytarz od wielu lat nie malowany, o pobrudzonych
ścianach, kuchnię ledwo mieszczącą jedną osobę (później po rozebraniu pieca
kuchennego powiększyła się). Sześcioosobowa rodzina wujka Józka gnieździła się
w jednym pokoju, drugi stał pusty. A oni opuścili swój dom w Wiktoryszkach
zadbany, co roku na nowo tapetowany , z zadbaną podłogą.
Od razu zaskoczeni odczuli,
że tutaj w Polsce święta Bożego Narodzenia są obchodzone inaczej niż na
wschodzie – uroczyście. Na wschodzie nie było świąt, trzeba było iść do pracy,
świętowano dopiero po powrocie bez pasterki i bez kolęd. Nie wolno było bowiem
ich śpiewać. Donoszono na tych, którzy łamali tamte zakazy. Można było pójść
do więzienia lub wyjechać na Sybir
Wujek Józek liczył, że będą
mieszkać razem z nimi, ale mama z babcią chciały się usamodzielnić i zamieszkać
osobno, a więc trzeba było szukać mieszkania,
a zwłaszcza pracy. W styczniu lub lutym jakaś kobieta zaproponowała,
żeby zajęli jej mieszkania na ul. Zielonej. Powiedziała, że da klucz, bo ona je
opuszczała. Chciała tylko 200 zł.
- Nie wyrzucą was, bo repatrianci
– stwierdziła.
Mama nie pamięta dlaczego, ale
tej kuszącej propozycji nie przyjęli.
Szukając mieszkania wszędzie
słyszeli:
- Nie ma, proszę czekać – w
domyśle bo to Ruskie. Inni dostawali
Kiedyś w biurze zatrudnienia
natknęli się na Antoniego Metynowski, który zaproponował:
- Do PGR-u wybierać kartofle z
kopców, bo zbliża się wiosna.
Jak drzwi się zamknęły,
usłyszeli, że dla Ruskich nie ma pracy i mieszkań, a kto zaprosił niech zapewni
im mieszkanie i da pracę. Usłyszał to również dziennikarz Józef N. Pisywał on
do „Gazety Górowskiej” i „Gazety Robotniczej”. Opisał ich krzywdę w gazecie.
Wtedy w Górze zamieszkało około 10 rodzin ze wschodu, jedna z nich nie
wytrzymała niechęci urzędników i wróciła do Rosji.
Mama napisała o tym do
Gomułki, wówczas I sekretarza KC PZPR. Z Warszawy przyszła odpowiedź –
natychmiast dać mieszkanie. W maju lub czerwcu 1957 r. dostali dwupokojowe
mieszkanie po kapitalnym remoncie na ówczesnej ul. Nowotki 28. Śmieci po
kolana, sami musieli sprzątać. Sprzedali dwa złote zegarki z Litwy i kupili
szafę, stół, dwa łóżka. Na nic więcej nie było ich stać.
Na korytarzu biegły
odsłonięte przewody wodociągowe i gazowe, które zimą zamarzały. Dlaczego rury z
gazem mogły zamarzać? Wówczas używano gazu wytwarzanego w miejscowej gazowni. Zawierał
on wodę i pod wpływem niskiej temperatury rury zamarzały. Zima pierwszą
czynnością po przyjściu z pracy było ogrzanie rur i roztopienie lodu, żeby
można było przygotować obiad. W tym mieszkaniu babcia mieszkała aż do śmierci w
1989 r.
Na granicy dostali na osobę
po tysiąc złotych, Górze również po tysiąc złotych. Chodził z nimi człowiek,
oni wybierali coś w sklepie, on płacił. Mama kupił wówczas modny płaszcz
gabardynowy. We Wrocławiu dostali 4 lub 5 tysięcy na rodzinę. Jeździła z nimi
kuzynka J., bo miała jakąś sprawę do załatwienia.
Ciotka Olka, pracowała w
drukarni. W marcu 1957 r. powiedziała, że zwalnia się jakaś kobieta i
będzie miejsce pracy. Mam poszła tam i usłyszała:
- Nie, już jest przyjęta, miejsca
nie ma.
Wtedy kuzynka Zofia Kanicka
namówiła mamę, żeby pójść do „komitetu” ze skargą. „Komitet” to Komitet
Powiatowy PZPR, przez wiele lat miejsce, gdzie można było się wyżalić i
niekiedy uzyskać pomoc. Jeszcze tego samego dnia usłyszała.
- Na jutro ma przychodzić do pracy!
12 marca 1957 r. przyjęto
mamę do pracy w Powiatowych Zakładach Graficznych w Górze Śląskiej w
charakterze pracownicy fizycznej jako nakładaczki. W drukarni zamiast przyjąć
na wolne miejsce jedna osobę, musieli przyjąć dwie. Po jakimś czasie chcieli
Ruską zwolnić, ale uratowała ją ciąża, a ta druga kobieta zachorowała na
chorobę nowotworową i się sama zwolniła. Po roku pracy dostała miesięczny
urlop, co bardzo oburzyło innych, że Ruska jest faworyzowana. Do stażu pracy
doliczono bowiem okres zatrudnienia w Związku Sowieckim, stąd był taki wymiar
urlopu. Mama w drukarni pracowała do
emerytury.
Babcia chodziła do pracy w
PGR-ze, gdzie wybierała kartofle, u gospodarzy pracowała przy burakach, potem
przyjęła się na kampanię w cukrowni, pracowała w tartaku. Również pracował wujek Zygmunt
jako stróż w magazynach zbożowych na ul. Armii Czerwonej. Nikt nie spytał się
go o wiek, a miał szesnaście lat. Wujek Heniek z wykształcenia był budowlańcem,
ale wówczas w Górze nic nie budowano, więc znalazł pracę w tartaku, dopiero
później powrócił do zawodu murarza.
Miał jechać na egzaminy do
szkoły poligraficznej w Nowej Rudzie, ale wtedy ul. Wrocławską jechali
żołnierze ruscy, rozmawiał z nimi po rosyjsku. Milicjanci zamknęli go w
areszcie, nie pojechał do Nowej Rudy, potem uczył się w szkole samochodowej w
Głogowie.
Opiekuńczym duchem pierwszych miesięcy pobytu w Górze
okazała się kuzynka Zofia Kanicka. Wszędzie z mamą chodziła, podpowiadała co
robić, inspirowała do działania i walki o swoje prawa.