poniedziałek, 13 lipca 2015

Ruskie






12 lipca 2015 r. zmarła moja mama – Stanisława Żłobińska. Urodziła się 17 sierpnia 1930 r. w Wiktoryszkach pod Wilnem. W czasach Polski Rzeczypospolitej Ludowej w dowodzie osobistym wpisywano, że miejsce urodzenia to Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Do Góry przybyła w 1956 r. Jej wspomnienia z tego okresu spisałem i poniżej prezentuje. Myślę, że jest to nie tylko fragment biografii mojej mamy, ale również ważny przyczynek do historii Góry. Pogrzeb jutro (14 lipca) o godz. 12.00 na cmentarzu parafialnym w Górze.





Pierwszy do Góry na Dolnym Śląsku przyjechał wujek Józek (ur. w 1929 r., zmarł w 1981 r.). Było to chyba w 1946 r. Zabrał się jednym z ostatnich transportów. Babcia Apolonia nie chciała wyjeżdżać z Wiktoryszek na Wileńszczyźnie. Miała dom i trochę ziemi. W 1945 r. wzięła pożyczkę na zasiew zboża, nie miała jak jej zwrócić. Była bardzo przywiązana do swojego domu. Potem ziemię zabrali do kołchozu i babcia w nim pracowała, robiła co kazali. Miała ponadto działkę przyzagrodową.


Mama tam chodziła do szkoły siedmioletniej w Mickunach, w której uczono w języku polskim i rosyjskim, ale nie było osobnego przedmiotu język polski. Z języka litewskiego otrzymała trójkę, podobnie z języka rosyjskiego – trójkę. Potem ukończyła kurs dla księgowych kołchozowych. W miejscowym kołchozie (chyba imienia Dzierżyńskiego) nie było dla niej pracy. Zatrudniono ją na zastępstwo w kołchozie w pobliskich Mickunach, ponieważ ich księgowy był na szkoleniu. Jak wrócił, skończyła się praca. Zaproponowano jej stanowisko księgowej w innym kołchozie, który był dalej, ok. 13 km. Nie podjęła w nim pracy.


Pracując w kołchozie, musiała wyrobić nowy dowód osobisty. Wówczas kołchoźnikom zabierano dowody, żeby uniemożliwić podjęcie pracy poza kołchozem. Mając dowód znalazła zatrudnienie w Wilnie w zakładzie wytwarzającym materiały budowlane (płytki, cegły itp.). Najpierw szła na piechotę do Wierzb na granicy Mickun. Tam znajdowała się pętla autobusu kursującego na trasie Nowa Wilejka – Wilno i stamtąd jechała autobusem. Najpierw pracowała fizycznie, a po kilku latach awansowała zostając magazynierką. Nawet proponowano jej w ramach tego przedsiębiorstwa pracę i mieszkanie w Kaliningradzie.


Nie pamięta, jak się dowiedziała, że można wyjechać do Polski. Trzeba było mieć zaproszenie z Polski. Przysłał je brat mamy – wujek Józef z Góry w woj. wrocławskim. Nie mogła sama załatwić odpowiednich papierów na wyjazd, bo nie pozwalano wychodzić z zakładu w godzinach pracy, więc po pracy poszła do zespołu adwokackiego. Kilka osób siedziało przy stolikach, wśród nich jedna kobieta, do niej podeszła. Rozmowa toczyła się w języku rosyjskim.  Wynajęła ja i ona załatwiła wszystkie sprawy związane z wyjazdem. Dopiero mając wszystkie dokumenty i pozwolenie na wyjazd, można było kupić bilet kolejowy. Wcześniej sprzedano dom, dwie krowy, obligacje państwowe. Za uzyskane w ten sposób pieniądze kupiono nowe ubrania i dwa złote zegarki.


Wyjeżdżała mama i jej młodszy brat Zygmunt (ur. w 1941 r.). Na zawsze na Wileńszczyźnie został dziadek Stanisław (zmarł w 1943 r.) i wujek Czesław (zginął w 1943 r. w wieku jedenastu lat). Ten ostatni z grupą chłopców wrzucił do ogniska niewypał. Wybuch go zabił. Wujek Józef został ranny. Symboliczny grób dziadka i wujka znajduje się na cmentarzu parafialnym w Górze. W tym czasie wujek Heniek, inny brat mamy, przebywał na Uralu. Najpierw odsłużył trzy lata w armii sowieckiej, a następnie został zwerbowany do wydobywania złota. Po rzece (mama nie pamięta nazwy) pływał statek z Niemcami, którzy zajmowali się wydobywaniem złota z rzeki. Wujek dla zachęty dostał sporą zaliczkę.


Adwokatka również wszystko załatwiła za niego i wysłała mu dokumenty, ale zostały tam na Uralu zatrzymane, mógł je dopiero dostać po zwrocie pieniędzy z zaliczki. Przyjechał do Wiktoryszek, gdy już wyjeżdżali, musiał zostać, żeby załatwić swoje sprawy. Dom sprzedano kuzynowi, więc mógł się u niego zatrzymać. W następnym roku przed Wielkanocą dołączył do rodziny w Górze.
-         Jeszcze na butach miał błoto z Wiktoryszek – śmieje się mama, wspominając tamte chwile.
O ile w latach czterdziestych wyjechało dużo ludzi z Wiktoryszek, o tyle teraz tylko mama z babcią i z dwoma wujkami.


Jechali pociągiem osobowym z Wilna do Brześcia. Tam na przejściu granicznym celnicy sprawdzali podróżnym do Polski bagaże, zwłaszcza dokładnie rewidowali Żydów, którzy wywozili złoto. W Terespolu w Polsce mieszkali kilka dni w punkcie repatriacyjnym. Spali na piętrowych łóżkach. Namawiano ich do wyjazdu do Nowej Huty, bo tam będą mogli szybko uzyskać mieszkanie. Babcia otrzymała kartę repatriacyjna nr 29116, z której wynika, bo ten dokument się zachował, że przybyła do Polski z ZSRR wraz jednym nieletnim synem Zygmuntem do lat 16; mama jako pełnoletnia nie jest wymieniona. Kartę wydano 17 grudnia 1956 r. Jako cel podróży wskazano: Góra Śląska, ul. Nowotki 20 woj. Wrocław. Po przybyciu okaziciel zaświadczenia był zobowiązany w ciągu 24 godzin się zameldować. Również zachowała się karta repatriacyjna nr 29117 mamy, także datowana 17 grudnia 1956 r. Trochę się różni od poprzedniej, najważniejsza różnica to ta, że była opatrzona fotografią, a na odwrocie - urzędowymi adnotacjami o wypłaconych zapomogach, zameldowaniu w Górze i otrzymaniu dowodu osobistego (wydany 15 lutego 1957 r. przez KP MO w Górze Śląskiej).

Pociągiem dojechali do Poznania, a stamtąd do Leszna i do Bojanowa.  Na stacjach kolejowych musieli sobie radzić sami, taszcząc bagaże i szukając peronu i pociągu. Do Bojanowa przyjechali rano, a pociąg do Góry był dopiero po południu. Przesiedzieli ten czas w kolejowej poczekalni.


W Górze wypytywali ludzi, gdzie mieszka wujek Józek. Z tej wędrówki mama pamięta, że na rynku – obecnie plac Bolesława Chrobrego – stały wypalone ruiny budynków, Dopiero po kilku latach w ich miejsce wybudowano bloki mieszkalne ze sklepami. Wówczas jeszcze stał w niezłym stanie ratusz poniemiecki, który górowianie wykorzystywali jako miejsce hodowli krów i miejsce przechowywania siana i słomy. Mama nawet pamięta nazwisko jednej właścicielki tych zwierząt.

Idąc ulicami Góry zauważyli kobietę myjąca okna na pierwszym piętrze.
-         Co za wariatka myje okna w grudniu – wtedy mama pomyślała.
Okazało się, że to żona wujka Józka – Olka, rodem z Trok . Zatrzymali się u nich.


Mamę ogarnęła żałość, gdy weszli do budynku i zobaczyła korytarz od wielu lat nie malowany, o pobrudzonych ścianach, kuchnię ledwo mieszczącą jedną osobę (później po rozebraniu pieca kuchennego powiększyła się). Sześcioosobowa rodzina wujka Józka gnieździła się w jednym pokoju, drugi stał pusty. A oni opuścili swój dom w Wiktoryszkach zadbany, co roku na nowo tapetowany , z zadbaną podłogą.


Od razu zaskoczeni odczuli, że tutaj w Polsce święta Bożego Narodzenia są obchodzone inaczej niż na wschodzie – uroczyście. Na wschodzie nie było świąt, trzeba było iść do pracy, świętowano dopiero po powrocie bez pasterki i bez kolęd. Nie wolno było bowiem ich śpiewać. Donoszono na tych, którzy łamali tamte zakazy. Można było pójść do więzienia lub wyjechać na Sybir


Wujek Józek liczył, że będą mieszkać razem z nimi, ale mama z babcią chciały się usamodzielnić i zamieszkać osobno, a więc trzeba było szukać mieszkania,  a zwłaszcza pracy. W styczniu lub lutym jakaś kobieta zaproponowała, żeby zajęli jej mieszkania na ul. Zielonej. Powiedziała, że da klucz, bo ona je opuszczała. Chciała tylko 200 zł.

- Nie wyrzucą was, bo repatrianci – stwierdziła.

Mama nie pamięta dlaczego, ale tej kuszącej propozycji nie przyjęli.

Szukając mieszkania wszędzie słyszeli:

- Nie ma, proszę czekać – w domyśle bo to Ruskie. Inni dostawali


Kiedyś w biurze zatrudnienia natknęli się na Antoniego Metynowski, który zaproponował:

- Do PGR-u wybierać kartofle z kopców, bo zbliża się wiosna.

Jak drzwi się zamknęły, usłyszeli, że dla Ruskich nie ma pracy i mieszkań, a kto zaprosił niech zapewni im mieszkanie i da pracę. Usłyszał to również dziennikarz Józef N. Pisywał on do „Gazety Górowskiej” i „Gazety Robotniczej”. Opisał ich krzywdę w gazecie. Wtedy w Górze zamieszkało około 10 rodzin ze wschodu, jedna z nich nie wytrzymała niechęci urzędników i wróciła do Rosji.


Mama napisała o tym do Gomułki, wówczas I sekretarza KC PZPR. Z Warszawy przyszła odpowiedź – natychmiast dać mieszkanie. W maju lub czerwcu 1957 r. dostali dwupokojowe mieszkanie po kapitalnym remoncie na ówczesnej ul. Nowotki 28. Śmieci po kolana, sami musieli sprzątać. Sprzedali dwa złote zegarki z Litwy i kupili szafę, stół, dwa łóżka. Na nic więcej nie było ich stać.

Na korytarzu biegły odsłonięte przewody wodociągowe i gazowe, które zimą zamarzały. Dlaczego rury z gazem mogły zamarzać? Wówczas używano gazu wytwarzanego w miejscowej gazowni. Zawierał on wodę i pod wpływem niskiej temperatury rury zamarzały. Zima pierwszą czynnością po przyjściu z pracy było ogrzanie rur i roztopienie lodu, żeby można było przygotować obiad. W tym mieszkaniu babcia mieszkała aż do śmierci w 1989 r.


Na granicy dostali na osobę po tysiąc złotych, Górze również po tysiąc złotych. Chodził z nimi człowiek, oni wybierali coś w sklepie, on płacił. Mama kupił wówczas modny płaszcz gabardynowy. We Wrocławiu dostali 4 lub 5 tysięcy na rodzinę. Jeździła z nimi kuzynka J., bo miała jakąś sprawę do załatwienia.


Ciotka Olka, pracowała w  drukarni. W marcu 1957 r. powiedziała, że zwalnia się jakaś kobieta i będzie miejsce pracy. Mam poszła tam i usłyszała:
- Nie, już jest przyjęta, miejsca nie ma.
Wtedy kuzynka Zofia Kanicka namówiła mamę, żeby pójść do „komitetu” ze skargą. „Komitet” to Komitet Powiatowy PZPR, przez wiele lat miejsce, gdzie można było się wyżalić i niekiedy uzyskać pomoc. Jeszcze tego samego dnia usłyszała.
- Na jutro ma przychodzić do pracy!

12 marca 1957 r. przyjęto mamę do pracy w Powiatowych Zakładach Graficznych w Górze Śląskiej w charakterze pracownicy fizycznej jako nakładaczki. W drukarni zamiast przyjąć na wolne miejsce jedna osobę, musieli przyjąć dwie. Po jakimś czasie chcieli Ruską zwolnić, ale uratowała ją ciąża, a ta druga kobieta zachorowała na chorobę nowotworową i się sama zwolniła. Po roku pracy dostała miesięczny urlop, co bardzo oburzyło innych, że Ruska jest faworyzowana. Do stażu pracy doliczono bowiem okres zatrudnienia w Związku Sowieckim, stąd był taki wymiar urlopu. Mama w drukarni pracowała do emerytury.

Babcia chodziła do pracy w PGR-ze, gdzie wybierała kartofle, u gospodarzy pracowała przy burakach, potem przyjęła się na kampanię w cukrowni, pracowała w tartaku. Również pracował wujek Zygmunt jako stróż w magazynach zbożowych na ul. Armii Czerwonej. Nikt nie spytał się go o wiek, a miał szesnaście lat. Wujek Heniek z wykształcenia był budowlańcem, ale wówczas w Górze nic nie budowano, więc znalazł pracę w tartaku, dopiero później powrócił do zawodu murarza.
Miał jechać na egzaminy do szkoły poligraficznej w Nowej Rudzie, ale wtedy ul. Wrocławską jechali żołnierze ruscy, rozmawiał z nimi po rosyjsku. Milicjanci zamknęli go w areszcie, nie pojechał do Nowej Rudy, potem uczył się w szkole samochodowej w Głogowie.


Opiekuńczym duchem pierwszych miesięcy pobytu w Górze okazała się kuzynka Zofia Kanicka. Wszędzie z mamą chodziła, podpowiadała co robić, inspirowała do działania i walki o swoje prawa.